„Najcenniejsze dla mnie jest to, że tyle osób nam zaufało”
Z Małgorzatą Wypychewicz,
Przewodniczącą Rady Fundacji „Jesteśmy Blisko” i właścicielką ZPUE S.A.
rozmawiał Departament Marketingu i Komunikacji ZPUE S.A., Sekcja Promocji i Reklamy.
Najbardziej motywuje mnie...
Mąż.
Dzień zaczynam od...
Porannej kawy. Niezbyt oryginalnie, wiem... (śmiech) Piję ją razem z mężem, choć przyznam się, że ja jestem wtedy jeszcze w łóżku. Jedyne, co mąż w kuchni robi, to właśnie tę poranną kawę, którą przynosi mi do łóżka. Może to nie jest do końca zdrowe, ale tak urocze, że nie jestem w stanie z tego zrezygnować.
Nie ruszam się bez...
Okularów. Jak widać. (śmiech)
Przełomowy moment w moim życiu...
Na pewno: narodziny dzieci i choroba.
Mój przepis na sukces...
Jeżeli coś robić, to robić to jak najlepiej. I z pasją. Nie zakładać, że na pewno się uda, tylko wkładać serce w to, co się robi.
Mój największy sukces...
Moje dzieci. Moja rodzina.
Najważniejsza zasada, którą kieruję się w życiu...
Traktować wszystkich tak, jak sama chciałabym być traktowana przez nich.
Kobietom, które chcą osiągnąć sukces, poradziłabym...
Pamiętajmy, że to, co osiągamy, nie opiera się na sile mięśni, ale na tym, co mamy w głowie i w sercu, oraz na zaangażowaniu.
Pierwsza myśl, kiedy dowiedziała się Pani, że mąż chce założyć firmę...
To było tak dawno, że, szczerze mówiąc, nie pamiętam dokładnie. Pamiętam reakcję moich rodziców. To była straszna negacja i przerażenie. Dziecko na świecie (mieliśmy już Kasię), a mąż rzuca stałą pracę. Wtedy, w czasach przejściowych z komunizmu do naszej nowej ery, było to dla nich czymś nie do zaakceptowania. Ja natomiast patrzyłam na to raczej emocjonalnie. On się po prostu męczył, pracując w Hucie Katowice, gdzie nie mógł dawać z siebie tyle, ile chciał. Założenie własnej firmy postrzegałam więc jak wyzwolenie dla męża.
Jak podzielili Państwo obowiązki?
W 1988 urodziła nam się córka, zmarł tata męża, przeprowadziliśmy się ze Śląska do Włoszczowy, rozpoczęliśmy budowę domu i założyliśmy firmę. Dużo zmian. Jedno, a po roku dwoje małych dzieci. Chcąc nie chcąc, zajęłam się częścią domową, opiekuńczo-wychowawczą, a mąż budowaniem firmy. I przyznam, że raczej nie byłam wtedy dobrą żoną; nie bardzo wspierałam go w tym, co robił. Byłam bardzo zaangażowana w dzieci, a obowiązków domowych nie jest mało, zwłaszcza gdy drugie dziecko się rodzi, jak pierwsze ma rok. Czasami kończyło się awanturami. Podczas największej, jaką zrobiłam, rzuciłam w męża magnetowidem. (śmiech) Ale to było tylko raz! To była walka o czas dla mnie, dla rodziny, to nie było tak sobie, bez przyczyny. (śmiech) Czułam się wtedy samotna, potrzebowałam więcej wsparcia, którego – dzisiaj jestem w stanie to ocenić obiektywnie – on mi nie mógł dać. Po latach muszę przyznać, że mąż miał rację, choć początkowo, gdy pracował sam, była to praca od bardzo wczesnych godzin porannych do bardzo późnego wieczora. Zajmował się nie tylko wykonawstwem elektrycznym, ale też prowadzeniem księgowości czy szukaniem materiałów, bo początkowo nie było sztuką znaleźć klientów, ale zorganizować towar. Więc jak Bogdan usłyszał, że w Częstochowie coś jest, to wsiadał w samochód i to przywoził. Niestety, albo stety, mąż, jak coś robi, to robi to na 100%. Dlatego miał tak mało czasu dla mnie i dzieci. A ja też byłam wtedy chyba jeszcze na tyle głupiutka, że wydawało mi się, że to jest tak jak w książkach, że można pogodzić firmę ze spacerkami po południu i kawką z żoną.
Czy kiedykolwiek żałowała Pani, że mąż założył firmę?
Dziś byłoby chyba hipokryzją, jakbym powiedziała, że żałowałam. Ale te codzienne problemy, potknięcia... Ja niestety nie mam tyle siły, samozaparcia i optymizmu co Bogdan. Szybko tracę poczucie bezpieczeństwa. Z czasem się nauczyłam, że zakręt to tylko zakręt i za nim też jest droga. Ale początkowo widziałam tylko zakręt i nic dalej. Brak poczucia bezpieczeństwa sprawiał, że się bałam i zastanawiałam, po co nam to wszystko.
Czego według Pani wymaga współpraca z mężczyznami w tak „męskiej” firmie, jaką jest ZPUE?
Może tak żartobliwie: postępować tak, aby oni myśleli, że ostatnie słowo należy do nich. (śmiech) To ogólnie dobra recepta na faceta... Choć może lepiej by było tego nie publikować. (śmiech)
Co jest ważne, aby osiągnąć sukces?
Upór, szczęście, charyzma, talent. To musi dominować. Na pewno też pasja. Jeśli robimy coś z pasją, to ten sukces prędzej czy później osiągniemy. Jestem zwolenniczką działania, pójścia za ciosem, niezrażania się małymi porażkami. Ważne są kreatywność, zdrowa rywalizacja, zaangażowanie... mnóstwo rzeczy.
Czuje się Pani kobietą sukcesu?
Czuję się kobietą szczęśliwą.
Czy według Pani kobiety to słaba płeć?
Nie, przecież to nawet w piosence jest „słaba płeć, a jednak najsilniejsza”. (śmiech) Uważam, że kobiety jako słabsza płeć to już historia, choć zaszłości jeszcze pokutują i sprawiają, że taka myśl się może pojawić. Ale jak tu mówić o słabości przy wielozadaniowości, którą tylko my jesteśmy w stanie udźwignąć? Kobiety są w stanie sprostać wielu obowiązkom, są ambitne, silne. To prawdziwe wojowniczki.
Ile kobiety sprzed kilkudziesięciu lat jest we współczesnej kobiecie?
Coraz mniej. Coraz więcej kobiet jest w biznesie, na wysokich stanowiskach, w firmach męskich, w branżach, które wydają się w ogóle do kobiety nie pasować, na uczelniach technicznych... Ten podział: kobieta–mężczyzna zaczyna się zacierać. Ale odpowiadając: myślę, że została w kobietach troskliwa opiekunka, matka. A przy tym charyzmatyczna pani prezes. Jedno nie wyklucza drugiego.
Jaka jest rola mężczyzny w życiu kobiety sukcesu?
Na pewno wsparcie. Okazywanie zrozumienia. Motywowanie. Poczucie, że jeżeli coś się nie uda, to mamy z boku przyjaciela, który nie będzie nas rozliczał, nie będzie mówił „a nie mówiłem”, tylko weźmie za rękę i powie, że dzisiaj się nie udało, ale jutro, pojutrze przejdziemy przez ten problem.
Jaka jest kobieta pewna siebie?
Zna swoją wartość. Ale nie jest zarozumiała.
Czy znajduje Pani czas na relaks?
Zawsze byłam przekonana, że tylko szczęśliwa matka ma szczęśliwe dzieci. Nigdy nie byłam za tym, że kobieta powinna być stale przywiązana do domu, dzieci, garów, a przy tym nieszczęśliwa, niespełniona, bo nie ma czasu nawet na przeczytanie książki. Dziś mam stały scenariusz: 2-3 razy w tygodniu ćwiczę i to jest mój relaks, bo spotykam się z koleżankami... Kiedyś miałam wyrzuty sumienia, że mogłabym w tym czasie na przykład ugotować zupę (śmiech), ale dziś nie mam żadnych wątpliwości, że to jest moje 5 minut i na maksa chcę z nich skorzystać.
Jak znaleźć sposób na spełnienie siebie?
Robić to, co lubimy robić. Jak najczęściej. Ktoś powiedział, że jak robisz w pracy to, co lubisz, to tak jakbyś nigdy nie pracował. I to jest prawda.
Co radziłaby Pani kobietom obawiającym się założenia firmy?
Z perspektywy lat poradziłabym tak: jeśli czegoś chcesz, to zrób to, bo po latach będziesz żałowała, że się nie odważyłaś. Mniej żalu będzie wtedy, jeśli coś zrobiłaś, ale nie wyszło.
Kobiety 50+, 60+ zostają w domach – co Pani o tym sądzi?
Mit. I tej wersji będę się trzymać. (śmiech) Chociaż powiem wam, że bycie babcią jest bardzo miłym uczuciem. Widok syna Michała, gdy synowa była na sali porodowej, a on wszedł z tym maleństwem na ręku... Jedno z najbardziej wzruszających przeżyć w moim życiu. Ale jestem pewna, że coraz rzadziej jesteśmy takimi babciami sprzed lat, które oddawały się tylko wychowywaniu wnucząt, siedziały w domach. Teraz starsze osoby chodzą z kijkami, wychodzą na kawkę, spotykają się z przyjaciółkami. Uniwersytety trzeciego wieku są oblegane. To się zmienia i bardzo dobrze!
Skąd czerpie Pani energię?
Z małych sukcesów. Staram się cieszyć drobiazgami. Nie czekać na finał, na wielkie wow, ale cieszyć się z małych kroczków. Ja niestety nie jestem optymistką. To mąż jest optymistą, ja w związku jestem tym Kłapouchym, który mówi: „Nie uda się, nie może się udać!”. (śmiech)
Jak znaleźć szczęście?
Doceniać to, co się ma, a nie patrzeć na trawę u sąsiada, bo jest zieleńsza niż u nas. Duże szczęście buduje się z małych szczęść. I z dawania szczęście innym. Nigdy nie będziemy szczęśliwi, jeśli nie będziemy mogli się podzielić sukcesem z przyjaciółmi, bliskimi. Przykład: pierwszy raz pojechałam do Rzymu. Sama. Włochy to moje marzenie, cieszyłam się na ten wyjazd, ale na miejscu czułam, jakbym tylko połową siebie to wszystko odbierała. Byłam tak nieszczęśliwa, że tam jestem sama, że to w ogóle nie miało sensu... Tak samo dużo bardziej lubię dawać prezenty, niż je dostawać.
Co było inspiracją do powołania fundacji?
Samo tak wyszło. (śmiech) Przy firmie zawsze działał fundusz socjalny. Gdy firma się rozrastała, osób potrzebujących przybywało, i ten fundusz przestał być wydolny. Przepisy wiązały nam ręce, nie pozwoliły pomagać tak jak chcieliśmy. Fundacja rozwija się powoli, ale bardzo cieszy podwajanie, potrajanie liczby osób, którymi się opiekujemy. Sama kwota z 1% to 300 000 zł. Nikt mi nie powie, że to jest mało. Ale najcenniejsze dla mnie jest to, że tyle osób nam zaufało.
Z założeniem fundacji było tak, że sama siebie, ale i męża długo musiałam przekonywać. Obawiałam się, że to zostanie odebrane w stylu „Mało im jeszcze?”. A przecież taka odpowiedzialność, że rozliczam się z czyichś pieniędzy, jest bardzo duża. Gdy inwestujemy nasze prywatne pieniądze, to wiadomo – możemy wydawać je, jak chcemy. Ale gdy ktoś nam zaufał, gdy dał nam swoje pieniądze, to aby móc spojrzeć mu w oczy, musimy wydać je najlepiej, jak potrafimy.
Fundacja ma wiele akcji, wielu podopiecznych...
Większość fundacji skupia się na jednym problemie. I nam też wszyscy to sugerowali: wybrać jeden cel, może rak piersi, bo to dotyczy też mnie. Ale z rakiem piersi we Włoszczowie jest, dajmy na to, dwadzieścia osób. I oby ich było jak najmniej! Czy jest więc sens powoływać fundację dla 20 osób? A jeżeli przyjdzie mężczyzna z rakiem prostaty? Uznaliśmy takie ograniczanie za niepotrzebne, dlatego naszym kierunkiem jest poprawa warunków bytowych i statusu społecznego mieszkańców Włoszczowy i okolic. To ma być miejsce bezpieczne, gdzie każdy potrzebujący otrzyma wsparcie. To chcemy osiągnąć, bo w zasadzie prawie z każdej rodziny z okolicy ktoś pracuje w naszej firmie.
Dla mnie piękne jest to, że nie tylko ludzie z firmy korzystają z pomocy fundacji. Przychodzi ktoś i mówi, że ma kolegę, który wstydzi się poprosić o pomoc, choć jest w ciężkiej sytuacji materialnej. Albo ktoś ma sąsiada, u którego się nie przelewa. To naprawdę buduje, że wystarczy ludziom dać możliwości i sami chcą coś zrobić. A niewiele trzeba: zainspirować, troszkę podkręcić i samo się dzieje. Tak jak z naszymi akcjami profilaktycznymi, gdzie na początku przychodziło po kilka osób, a ostatnio po 300-500. Na ostatnim spotkaniu był pan doktor z onkologii i mówił, że w różnych miastach był, ale nigdy nie widział, żeby tyle kobiet przyszło na takie spotkanie.
Czyli sytuacja lokalnej społeczności poprawiła się, odkąd działa fundacja?
Tak. Nieskromnie powiem, że jestem pewna: poprawiła się. Ważne są też nasze relacje z „miastem”. Od początku przekonywałam, że to nie jest fundacja ZPUE, ale Włoszczowy. Tyle że u nas ma biuro, ma zapewnione wsparcie. Ale budujemy ją wspólnie.
Powspominajmy. Pierwsze spotkanie z Bogusławem.
Na lodowisku. Ja jeździłam na łyżwach, a on przyjechał motocyklem na lodowisko, bardzo ładnym zresztą, przez co śmiał się, że mnie na niego poderwał, ale nie jest to prawda. (śmiech) I zabrał mi na tym lodowisku toczek, takie śmieszne coś, co się nosiło na głowie. Czekał, aż o ten toczek poproszę. Więc do niego podjechałam i powiedziałam: „Oddaj mój toczek”, co go tak zauroczyło, że na drugi dzień się umówiliśmy. To była niedziela, więc ubrałam się elegancko, a Bogdan przyjechał, spojrzał na mnie i stwierdził, że, o Boże, popełnił błąd, bo to jest ta dziewczyna, co w kościele tak dużo gada. (śmiech) Do dziś mi nawet czasem wypomina to gadanie i mówi, że chwilami żałuje, że wtedy nie uciekł. (śmiech)
Jaki był ślub?
Z perspektywy czasu: skromny. Ale wspaniały. Tak te śluby wtedy wyglądały. Nie miałam pięknej sukni balowej, lecz bardzo skromną. Ślub był w restauracji w Kurzelowie, choć w sumie restauracją to ciężko nazwać. Po weselu o 6.00 rano wracaliśmy maluchem Bogdana, ja w białej sukni, a tu maluch się popsuł i musiałam go pół drogi pchać. (śmiech) Może właśnie dzięki temu tak dobrze ten ślub pamiętam... Ta nieprzewidywalność tamtych czasów miała swój urok. Wiadomo, było jak było, ale człowiek się cieszył z każdego drobiazgu.
Najpiękniejsze wspólne wakacje?
Wszystkie. Najbardziej pamiętam te pierwsze, na które pojechaliśmy do Kołobrzegu. Mieliśmy pokój przechodni; w jednym pokoju mieszkałam z Bogdanem, a w drugim mój tata z mamą i siostrą. Z tych wakacji najbardziej pamiętam, jak się pokłóciliśmy z Bogdanem... My w ogóle jesteśmy takim „włoskim” małżeństwem. A wtedy kłóciliśmy się często i bardzo fajnie się godziliśmy. Z biegiem lat, gdy człowiek już nie tylko „czarne i białe”, a bardziej „szare” widzi, to rzadziej się kłócimy. Ale wtedy pokłóciliśmy się o grę w monopol. Bogdan nigdy nie lubił przegrywać. Nawet jak z dziećmi grał w memory, a one z nim wygrywały, Bogdan się złościł, niemal obrażał na nie. (śmiech) I ja wtedy też nieopatrznie w ten monopol wygrałam.
Najważniejszy moment w firmie to...
Każdy jest ważny. W miarę rozwoju firmy, zmian każdy krok wydaje się być siedmiomilowy. Od zakupu pierwszej maszyny, co było wtedy olbrzymim sukcesem, szczęściem, przez wejście na poziom prezesa, a potem wejściem na giełdę. Tego było tak dużo i tak szybko się działo, że nie wiem, czy potrafię powiedzieć, co było najważniejsze. Chyba po prostu to, że firma w ogóle powstała.
Śmieszne momenty w ZPUE?
Mnóstwo, ale najzabawniejsza jest historia parapecików. Jeden z dawnych prezesów budował dom i zamówił przez firmę parapety. Przyjechał po nie ciężarówką, a pan Rysiu mówi mu: „Żona już odebrała”. „Ale jak to odebrała?” – prezes nie mógł uwierzyć. „Normalnie, odebrała”. „Ale jak to je zabrała? Parapety?” „No normalnie. Do torebki zabrała...” Co się okazało? Pan dyrektor był ekonomistą, nie budowlańcem, i policzył wymiary w metrach zamiast w milimetrach. I oni po prostu zrobili takie parapeciki jak paznokieć wygięte, napracowali się bardzo, bo myśleli, że to na jakiś domek dla Barbie.
Byłam dumna, że mam firmę...
Codziennie jestem. Pamiętam, jak rosła, więc dla mnie jest jak trzecie dziecko, nawet jeśli to górnolotnie brzmi. Zdaję sobie sprawę, że ona jest naszym największym szczęściem. Ale też kłopotem. Przykład: wprowadziliśmy zakaz palenia, a moja mama to nałogowa palaczka, niestety. Wchodzę do pokoju, a mama siedzi z papierosem. Nie mogę udać, że nie widzę. Złożyłam więc w kadrach wniosek o odebranie premii pracownikowi. Wszyscy mnie pytali, co się stało. I choć kochamy się dalej, to nie było to łatwe. Dumna jestem, gdy widzę nagrody, czytam artykuły, widzę zdjęcia męża w prasie. Jestem dumna z osiągnięć pracowników, również prywatnych, np. gdy ktoś przebiegł maraton.
Największe marzenie?
Szczęśliwa rodzina. Wszystko to, co się w tym zawiera. Żeby mieć więcej czasu dla wnuka, dla dzieci, móc się cieszyć ich obecnością. Wyjechać z mężem w dłuższą podróż bez zastanawiania się, czy nie będziemy musieli wrócić... Tak, marzeniem jest czas, czas, czas. To moje marzenie: aby podarowano mi go więcej, ale nie na pracę, tylko dla rodziny, dla przyjaciół, dla siebie, na cieszenie się życiem. No i żeby otaczali mnie dobrzy ludzie.